Sardynię odwiedziliśmy dwukrotnie – raz zwiedziliśmy południową oraz środkową część wyspy, podczas kolejnej podróży poruszaliśmy się głównie w jej północnej części. Sardynia urzekła nas pięknym krajobrazem, pyszną włoską kuchnią, a że przylecieliśmy tutaj poza sezonem to mogliśmy delektować się tym wszystkim w ciszy i spokoju.
Naszą podróż po Sardynii rozpoczynamy w Cagliari. Na lotnisku wypożyczamy samochód – tak najłatwiej poruszać się po wyspie – i kierujemy się na południowy-zachód. W planie mieliśmy zwiedzanie wyspy Sant’Antioco, ale wylot o 6 rano i przesiadka po drodze sprawiają, że jesteśmy bardziej zmęczeni, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. Ruszamy od razu do Portoscuso, gdzie zarezerwowaliśmy pokój w hotelu.
By dotrzeć do Portoscuso trzeba przejechać przez nieco opuszczoną strefę industrialną, tylko nieliczne z tutejszych fabryk i zakładów jeszcze funkcjonują. Samo Portoscuso to niewielka miejscowość – nasz hotel znajduje się tuż przy nadmorskiej promenadzie, a z balkonu możemy podziwiać widok na morze i marinę. Jest kwiecień, więc w mieście nie spotykamy zbyt wielu turystów, jedynie mieszkańców, którzy szykują się dopiero do sezonu – z tego powodu część restauracji jest jeszcze zamknięta, ale tubylcy okazują się niezawodni i polecają nam dobre miejsce na kolację.
Portoscuso słynie przede wszystkim z połowu tuńczyków – w mieście możemy znaleźć jeszcze stare budowle rybackie, a późnym popołudniem możemy obserwować wracających w małych łódeczkach rybaków, którzy następnie wyładowują w porcie swój morski łup.
Następnego dnia wyruszamy na północ z Portoscuso do Torre dei Corsari. Ze wzgórza w jednej z letnich wiosek roztacza się piękny widok na wydmy i długie piaszczyste plaże – o tej porze roku jeszcze całkowicie nieopanowane przez turystów. Większość nadmorskich miejscowości jest jeszcze całkowicie zamknięta, wręcz zabita dechami – sezon rusza tu najwcześniej w maju.
Na plaży urządzamy sobie piknik. We włoskie produkty zaopatrzyliśmy się w lokalnych sklepach, które mijaliśmy po drodze. Obładowani pomidorami, oliwkami, focaccią, pomarańczami znajdujemy sobie wygodne miejsce – na plaży nie ma nikogo oprócz nas. Towarzyszy nam jedynie szum morza i jak na kwiecień całkiem intensywne słońce.
Z zachodniego wybrzeża Sardynii, górskimi odcinkami, przejeżdżamy na wschodnie wybrzeże. Środkowa część wyspy jest górzysta, widoki sprawiają, że chce się patrzeć dookoła, zamiast na drogę.
Jeśli będziecie w okolicy miasta Monastir, to zajrzyjcie na tutejszy tor gokartowy – Sardinia Kart Indoor. Tor został otwarty zaledwie kilkanaście tygodni wcześniej, a profesjonalna nawierzchnia i nowe gokarty zapewniają dobrą rozrywkę. Za 10-minutową przejażdżkę zapłacimy 15 EUR, obowiązkowa jednorazowa rejestracja kosztuje 5 EUR.
Muravera – nasz kolejny przystanek – to niewielka miejscowość położona na wschodnim wybrzeżu Sardynii. Znajdziemy tu kilka barów, restauracji i chińskich sklepów. Jednak miasteczko słynie głównie z hodowli cytrusów, w pobliżu znajdują się także długie i piaszczyste plaże, czyli wybrzeże Costa Rei.
Na wschodnim wybrzeżu przygotowania do otwarcia sezonu w kurortach również ruszyły już pełną parą, ale na plaży sporadycznie spotkamy wędrujących turystów. Temperatura wody nie zachęca mnie jeszcze do kąpieli, ale innym zupełnie to nie przeszkadza.
Po drugim śniadaniu na plaży ruszamy dalej w stronę Cagliari. Przejeżdżamy przez Villasimius – typową wakacyjną miejscowość z licznymi restauracjami, barami i mariną. Po ostatnich dniach spędzonych w małych miasteczkach, gdzie towarzyszyli nam głównie lokalni mieszkańcy oraz cisza i spokój, Cagliari przytłacza nas liczbą turystów, natarczywych sprzedawców i ogólnym włoskim harmiderem. Udajemy się na popołudniowe zwiedzanie miasta – wąskimi uliczkami starego miasta wspinamy się na sam szczyt Castello, skąd rozpościera się widok na Cagliari. Stare miasto nazywane jest często białym miastem ze względu na promienie słoneczne odbijające się od białych wapiennych murów niektórych budynków.
Cagliari to nasz ostatni przystanek na Sardynii, stąd wracamy do Polski z przesiadką w Mediolanie. Lombardia wita nas deszczową i dość chłodną pogodą, zamiast wybrać się na wieczorny spacer po Bergamo suszymy nasze ubrania w hostelu i zjadamy ostatnią podczas tej podróży włoską pizzę.