Strona główna » Opowieści podróżne z Chin. Lost in translation

Opowieści podróżne z Chin. Lost in translation

przez Wszedobylscy
opowieści podróżne z chin

Najwięcej zabawnych historii, które przytrafiły nam się w Chinach dotyczyły jedzenia i nieznajomości języka chińskiego. Połączenie tych dwóch rzeczy zaowocowało kilkoma niezjadliwymi posiłkami oraz anegdotami, które możemy opowiadać w celu rozbawienia towarzystwa. Czytajcie nasze opowieści podróżne z Chin!

Jak zamówić posiłek w Chinach

Zamawianie posiłków w chińskich restauracjach można podzielić na trzy poziomy trudności: łatwy, kiedy w miarę po angielsku jest napisane pod obrazkiem co to za danie; trudny, kiedy do dyspozycji mamy jedynie obrazki i można się tylko domyślać, co trafi na nasz talerz oraz poziom mega trudny, kiedy jedyne co widzisz w menu to chińskie znaczki. Jest też haczyk – Chińczycy korzystają chyba z automatycznego tłumaczenia zwrotów i tak na obiad można zjeść bacterię lub halogen beef. Brzmi zachęcająco, prawda?

Opowieści podróżne z Chin

Jak więc wyglądał proces zamawiania jedzenia? W centrum miasta czy w pobliżu atrakcji turystycznych kelnerzy od razu podawali nam angielskie menu. Nasz kolega, Chińczyk z krwi i kości, który towarzyszył nam przez pierwsze dni pobytu w Pekinie od razu zwrócił nam uwagę, że ceny posiłków w angielskim menu są 2-3 razy wyższe niż w chińskim. Więc kończyło się na wybieraniu jedzenia za pomocą obrazków lub bardzo niekulturalnego pokazywania palcem tego, co na stole mieli sąsiedzi. Zazwyczaj wychodziliśmy na tym całkiem nieźle, choć do tej pory tak do końca nie mamy pewności, co właściwie zjedliśmy. To mogło być wszystko. Do perfekcji opanowaliśmy też trzy chińskie zwroty, dzięki którym zawsze dostawaliśmy, to co chcemy: ryż, piwo i rachunek.

Jak nie zamawiać kurczaka

Jednego wieczora, gdy już najzwyczajniej w świecie mieliśmy dość wybierania dań na chybił trafił, postanowiliśmy skorzystać z fachowej pomocy słownika angielsko-chińskiego i zamówić, co jak mi się wtedy wydawało, kurczaka z ryżem. Kelnerka popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, pytając na migi, czy jestem absolutnie pewna. No tak, zjadłabym kurczaka z ryżem. Minęła dłuższa chwila, po której kelnerka przyniosła i postawiła mi przed nosem coś takiego…

Opowieści podróżne z Chin

Drób jest? Jest! A to, że jest czarny, w pełnym ekwipunku i pływa w zupie? To już zupełnie inna sprawa. Ale słowo się rzekło, a głód już wcale nie był taki mały, więc zabieramy się ku uciesze wszystkich innych Chińczyków w restauracji do jedzenia. Tylko jak tu zjeść tą zupę, gdy nie ma się łyżki? Dawaj, wołamy panią kelnerkę i pokazuję palcem w słowniku, że potrzebuje odpowiedniego narzędzia do skonsumowania tego posiłku. Pani po chwili przyniosła mi… miseczkę sosu sojowego.

Opowieści podróżne z Chin

Nigdy więcej nie zamawiałam już jedzenia korzystając ze słownika. A zupa z kurą była przepyszna!

Hot or not?

Nieznajomość języka i niemożność porozumienia się w tak codziennych i życiowych sprawach jak zjedzenie kolacji bywa bardzo frustrujące. W Chengdu, niedaleko naszego hostelu, znaleźliśmy fajnie wyglądającą restauracyjkę – w środku siedziało mnóstwo młodych ludzi, było głośno, kolorowo i gwarno, więc postanowiliśmy sprawdzić, to takiego fajnego tu podają. Zasiadamy więc do jednego ze stołów i zapada ogólna konsternacja. Bo w naszym stoliku, na samym środku, jest dziura z palnikiem. Skonsternowana jest też wyraźnie obsługa, która najwyraźniej nie ma pomysłu co z nami począć.

Opowieści podróżne z Chin

Po dłuższej i niezręcznej chwili ciszy, jak również nerwowego rozglądania się kelnerka postanawia jednak zaryzykować i przynosi nam wielki garnek, podzielony na dwie części, w których znajdują się magiczne, bulgoczące napary. A tak poważnie to dwie wrzące zupy – jeden delikatny w smaku bulion rybny, a drugi zdecydowanie bardziej wyrazisty i bardzo pikantny. No i świetnie, mamy teraz garnek z dwoma zupami, ale co dalej? Już teraz bezczelnie podglądamy, co robią inni goście stolik obok. A oni co chwilę wstają i chodzą do tajemniczego pomieszczenia, skąd wracają z rękoma pełnymi różnych smakołyków nabitych na patyki. I maczają je potem w tych garnkach. Tak właśnie zupełnie przypadkiem zapoznaliśmy się z syczuańską tradycją hot pot. Nie powiem, była to świetna zabawa, bo czasami sami nie wiedzieliśmy, co właściwie maczamy w tych zupach. A wybór smakołyków był naprawdę spory: warzywa, tofu, mięso, ryby, co kto lubi. Tak nam się spodobało, że wróciliśmy tam ponownie. Bogatsi o nowe doświadczenia, już wiedzieliśmy czym to się je. Polecamy!

Opowieści podróżne z Chin

CZYTAJ WIĘCEJ O CHINACH:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje doświadczenia. Czy wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych osobowych przez autora Bloga i czy wyrażasz zgodę na zapisywanie plików cookies w Twoim urządzeniu? Informacje na temat danych osobowych znajdziesz w "Polityce Prywatności". Akceptuj Czytaj więcej